Turcja – Antalya i okolice

W Turcji byłem sam, krótko i w specyficznej okolicy. Z tego też powodu ten wpis będzie baaardzo subiektywny, bardziej dla mojej własnej pamięci niż żeby polecać. Miejsca godne odwiedzenia także się znajdą, ale daleko mi od twierdzenia że wiem wszystko na temat okolic Antalii. Mieszkałem w hotelu, część wycieczek była zorganizowana, więc zobaczyłem tak naprawdę to co chcieli nam pokazać. Hotel znajduje się w Belek – pośród jednego z większych w kraju kompleksów pól golfowych. To popularne miejsce turystyki golfowej, aczkolwiek skoro nawet we wrześniu temperatury dawały się we znaki, ciężko mi przypuszczać co dzieje się w sezonie wakacyjnym.

Już podczas przejazdu z lotniska do hotelu dało się zauważyć że ta część Turcji trochę przypomina połudnowy Chorwacki interior. Skaliste okolice, uboga roślinność, domy zbudowane tak żeby chronić przed nadmiarem ciepła a nie trudną pogodą. Estetyka raczej nieszczególna, ot proste domy z raczej zaniedbanym otoczeniem. To co rzuca się w oczy to wielka ilość minaretów. Każda mała miejscowość ma swój meczet, większa – kilka. Jeżdżąć po krajach chrześcijańskich nie zwracamy tak bardzo uwagi na ilość kościołów – tutaj, te obce dla mnie akcenty bardzo rzucały się w oczy. Na zachód od Antalii rozciągają się rolnicze tereny, widzieliśmy więc sporo pól bawełny i kukurydzy.

W miejscowościach wzdłuż drogi królują stare samochody i ciężarówki. Miałem wrażenie że spora część z nich pamięta lata osiemdziesiąte ubiegłego wieku. Przy drodze co kawałek można spotkać mały salon samochodowy, albo – bardzo podobne – salony z traktorami. Nie brakuje też przydrożnych kuchni – można tutaj zjeść gotowaną kukurydzę i popić mocną, gorącą herbatą. Nie są to restauracje, nawet nie przyczepy czy budy, nie mówiąc już o foodtruckach. To po prostu piec z beczek, na piecu wielki garnek z kukurydzą. Obok mniejszy piecyk, trochę podobny do naszej kozy – na nim coś w rodzaju samowaru z gorącą wodą. Kilka turystycznych stolików i krzeseł wokół, czasem pod baldahimem ze starej płachty, a czasem po prostu w skwarze dnia. 

Jeden z dni pobytu spędziliśmy na wycieczce do Side i Aspendos – dwóch starożytnych miast, obecne będących tylko śladem swojej świetności. Side zostało zamienione w kurort, a jego dawne centrum – półwysep wżynający się w morze – jest odpowiednikiem zakopiańskich Krupówek. Każda ulica to sklepy, niewielkie ale wylewające się na ulicę. Torebki, koszulki, jeansy, przyprawy, słodycze, herbaty… Do tego pokrzykiwania sprzedawców chcących wciągnąć klientów właśnie do ich sklepu. Ciągłe zaczepki i pytanie o kraj pochodzenia szybko stają się męczące. Turcja to kraj słynący z podróbek – kopie znanych marek można kupić co kawałek. Maszyny do szycia nierzadko stoją na ulicach i jeansy w swoim rozmiarze można uszyć niemal na miejscu. Nie jest też problemem wykonanie kopii czegoś co ma się przy sobie. W tym wszystkim ginie trochę ta starożytność która jest wyróżnikiem Side. Ruiny potężnych budowli są na uboczu miasta-targu i zwiedza się je trochę mimochodem. Świątynia Apolla, amfiteatr, forum… Wszystko to przypomina Grecję. 

Aspendos słynie natomiast ze swojego bardzo dobrze zachowanego amfiteatru. Nadal odbywają się tam koncerty i przedstawienia. Zbudowany tak aby pomieścić dwadzieścia tysięcy widzów nadal budzi respekt swoimi rozmiarami i konstrukcją. Mieliśmy okazję zbadać także akustykę i sprawdzić czy faktycznie osobę mówiącą ze sceny słychać u szczytu widowni (słychać). Same pozostałości miasta natomiast to kupa kamieni. Side pod tym względem jest ciekawsze – tutaj poza amfiteatrem nie ma praktycznie czego oglądać. 

W drodze powrotnej zwróciliśmy uwagę na specyficzny styl budynków – nierzadko prosta stalowa hala produkcyjna albo magazynowa, ma w swojej frontowej części dostawiony portyk z kolumnadą. Może i od ulicy wygląda to okazale, ale już nieco z boku – trochę dziwnie. W ogrodach częstą ozdobą okazały się być rzeźby koni w galopie. Przy ogólnym bałaganie, wyglądało to trochę jak kwiatek do kożucha. Dało się też zauważyć że znaki drogowe i pasy to tutaj trochę jakby sugestia. Samochody jadą “jak im wygodnie” i kierowcy – mam wrażenie – trochę intuicyjnie mijają się na skrzyżowaniach. 

Kolejny dzień to wyjazd na rafting w kanionie Köprülü. Atrakcyjność tej rozrywki w dużej mierze zależy od tego czy zdarzyło się Wam pływać już po górskich rzekach. Tutaj rafting odbywa się na średniej wielkości pontonach (6-10 osób) po rzece która nie jest jakoś wybitnie trudna. Jest trochę bystrzy i ciekawych miejsc, ale podczas niemal trzygodzinnego spływu nie jest tych atrakcji aż tak wiele. Ktoś kto pływał pontonem po Dunajcu albo innych, ciekawszych górskich rzekach, będzie się nudził. Jeśli nie przeszkadza Wam siedzenie w wodzie, polecam wybrac kajak – to trochę więcej atrakcji i możliwości a tłok znacznie mniejszy. Tyle że – jak wspomniałem wcześniej – używane tutaj kajaki pontonowe to właściwie wanna z wodą więc siedzi się przez cały czas zanurzonym. To co może denerwować to podejście tutejszych firm do sprzedaży. Rafting nie jest drogi, ale też oznacza to że trzeba na czymś innym zarobić. Spływ przerywany jest co pół godziny – czterdzieści minut i odbywają się przerwy. Pierwsza na skoki do wody z pomostu (darmowe). Druga na obiad (wyżywienie w cenie, ale napoje już nie). Trzecia w miejscu gdzie nad wodą rozciągnięta jest tyrolka – jeżdżenie kosztuje 10 euro. Na koniec pokaz filmu i zdjęć ze spływu – jedno i drugie płatne. 

Na koniec pobytu jeszcze parę godzin w Antalii. To duże i tłoczne miasto, którego centrum także przypomina gigantyczny targ. O ile ceny tekstyliów są naprawdę niskie, to wybór, dla kogoś kto nie szuka podróbek, jest dość problematyczny. Nie udało się znaleźć nic sensownego co było by “tureckie” – przypominało o wyjeździe, a nie epatowało logiem jakiejś znanej marki. Jeśli więc szukacie czegoś oryginalnego to zamiast ubrań warto obejrzeć ceramikę, słodycze albo kosmetyki. Naturalne mydła, rachatłukum (turkish delight), talerzyki czy charakterystyczne lampy były dla mnie zdecydowanie bardziej interesujące.

Mieliśmy także okazję wybrać się do tradycyjnej tureckiej łaźni – Hammam. Ten do którego trafiliśmy – Sefa Hamam to prawdziwie intrygujące miejsce. Kilkusetletni budynek, wyposażenie pamiętające lepsze czasy, ale atmosfera nie do podrobienia. Seans składał się z odpoczynku na gorącym łożu w łaźni, peelingu całego ciała, masażu pianą, przerwy na owoce i herbatę i końcowego masażu olejkiem. Po wszystkim jeszcze jedna porcja herbaty i owoców. Wszystko to bez pośpiechu, w dobrych rękach i niezwykłym miejscu – w sumie niemal trzy godziny za niecałe 30 euro. Jeśli miałbym powtórzyć jedno doświadczenie z mojego tureckiego wyjazdu to była by to zdecydowanie wizyta w tureckiej łaźni.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.