Sapanta i Manastirea Barsana
Ruszamy dość wcześnie – już o 8:00 jesteśmy po śniadaniu, spakowani i gotowi do drogi. Węgierska droga do granicy Rumuńskiej spokojna ale też dość wyboista – na szczęście specjalnie się nie spieszymy. Na granicy policjant zagląda nam do szafy i do łazienki (ciekawe że bardzo duży schowek pod łóżkiem piętrowym nie został skontrolowany). Zaraz za granicą kupujemy e-winietę i wymieniamy trochę euro (jak się później okazuje, około 10% lepszy kurs jest w miasteczku parę kilometrów od granicy). Jedziemy w końcu rumuńskimi drogami i jesteśmy bardzo dobrej myśli – drogi równe i szerokie, jedzie się spokojnie i przyjemnie. Co ciekawe często jest tak że droga jest bardzo dobrej jakości między miasteczkami ale już w samych granicach miasteczka robi się zdecydowanie bardziej dziurawa i zaniedbana. Kierujemy się w stronę Sapanty która słynie ze swojego Wesołego Cmentarza i jak narazie większość drogi mamy płaskiej. Za Satu Mare zaczynają się wzniesienia, góry, serpentyny – jest coraz ciekawiej. Wsie z dużą ilością drewnianej zabudowy, piękne rzeźbione bramy, część mieszkańców w strojach ludowych przesiaduje na ławeczkach przy domach – swojskie klimaty.
W Sapancie tłok – trochę się zagapiłem i zamiast schować się w jednej z bocznych uliczek wjeżdżam wprost w korek przy Wesołym Cmentarzu. Samochody parkują po obu stronach wąskiej ulicy, autokar na środku wysadza ludzi, miejscowi trąbią na turystów a ja staram się przepchać kamperem jeszcze trochę dalej. W końcu parkujemy przy samym brzegu betonowego rowu i idziemy – kierujemy się nie na główny cmentarz w Sapancie tylko na stary cmentarz – tutaj też można obejrzeć typowe dla Sapanty kolorowe nagrobki ale za to nie ma turystów i jest zdecydowanie spokojniej. Pod właściwy cmentarz też zaglądamy – oglądamy kramy z różnościami, zaglądamy na obiad do restauracji i przyglądamy się przez bramę “turystycznemu” cmentarzowi. Jest tutaj też kościół, który mimo że budowany współcześnie ma już nad swoją główną nawą postawioną bardzo charakterystyczną wysoką drewnianą iglicę. Takie połączenie swojskiego wyglądu z nowoczesną betonową budowlą… Na płotach wielu okolicznych domów wiszą dywany, kilimy, koszule ludowe i inne różności dla turystów. Przy płotach starsze panie na stołeczkach sprzedają swoje wyroby. Przy jednym z płotów spotykamy starowinkę siedzącą przy kupie żwiru – wygląda całkiem jakby ten żwir sprzedawała turystom – niestety nie zdążyliśmy zrobić zdjęcia bo widać chętnych na zakup nie było i staruszka zwinęła stołek i podreptała do domu.
Z Sapanty jedziemy do Barsana a dokładnie do Monastyru Barsana – pięknego drewnianego kompleksu klasztornego w którym żyją i pracują prawosławne mniszki. Pięknie zagospodarowany teren, budynki z bogatymi rzeźbieniami, cerkiew, polowe ołtarze, małe muzeum – jest miejsce i czas żeby chwilę odetchnąć podczas drogi. Niemal ciagle jedziemy między starymi drewnianymi zabudowaniami – wsie są położone niemal wyłącznie przy głównej drodze i za pierwszym rzędem domów są już tylko ogródki, wzgórza, pola. Widać że jest tutaj biednie – samochodów niemal nie widać, domy są zadbane ale stare nie odnawiane, zaprzęgi konne są na porządku dziennym. Przyglądamy się pieknie rzeźbionym bramom wjazdowym do niektórych gospodarstw, prawosławnym kapliczkom przy drodze… Czujemy trochę jak byśmy jechali przez wielki skansen. Niemal przy każdym domu przy płocie stoi ławka i wciąż widzimy na nich tutejszych mieszkańców – większość w strojach ludowych, odświętnych (jest niedziela) spotykają się ze swoimi sąsiadami – rzadko widać grupy mieszane, gospodynie rozmawiają z gospodyniami, gospodarze z gospodarzami. Odnoszę wrażenie że mało widać ludzi młodych – może to taka tradycja starszych ludzi?
Robi się późno – ruszamy w kierunku Turdy. W okolicach Cluj-Napoca mamy dość i zjeżdżamy z głównej drogi w stronę wsi Pata. Za wsią wjeżdżamy w polną drogę i układamy się do spania. Jestem właśnie pod prysznicem kiedy słyszę klakson – ktoś najwyraźniej próbuje przejechać tą drogą – a wyglądała na taką spokojną i nie używaną… Staram się szybko spłukać, wychodzę i okazuje się że to taksówkarz – tyle tylko że w tak zwanym międzyczasie zdążył objechać nas polami i teraz już tylko tylne światła jego samochodu widać w oddali w polach. Gdzie on tam jedzie, przecież nic tam nie ma :) Na wszelki wypadek przestawiamy się na drugą stronę wsi i zatrzymujemy na niewielkiej polance przy wylocie jednej ze żwirowych alejek. Tutaj słyszymy już tylko odgłosy krów wracających z pastwiska i świerszcze – w spokoju i nie niepokojeni przez nikogo śpimy do samego rana.