Z wizytą w nadmorskim kurorcie
Ponieważ prognozy pogody na dziś były zdecydowanie korzystne (słonecznie, około 28 stopni, zachmurzenie możliwe wieczorem) a na kolejne dni nie przedstawiają się już tak różowo, postanowiliśmy wykorzystać ten dzień na wyjazd do Oostendy – portu morskiego i kurortu o długiej historii. Wyjazd zaplanowaliśmy koleją, mimo że połączenie na odcinku tych trochę ponad 150 km dawało nam czas przejazdu ponad dwie i pół godziny (mamy jeszcze w planach wyjazd nad morze samochodem, połączony ze zwiedzaniem Brugii i Gandawy). Dojazd do stacji przesiadkowej w Antwerpii nie stanowił problemu, ale już tam odnieśliśmy wrażenie że sporo osób wpadło na ten sam pomysł – peron był zatłoczony a większość pasażerów wyglądała jakby wybierali się nad morze :) Nasze odczucia okazały się prawidłowe i niestety mimo dość długiego składu pociągu (a do tego wagonów piętrowych) naszą podróż odbyliśmy niby na siedząco – ale na schodach w przedsionku wagonu. Można powiedzieć – klasycznie, jak to w pociągu nad morze w środku sezonu. Jeśli ponadto ktoś ma wrażenie że Belgijskie koleje są bardzo punktualne, to w przypadku tego pociągu nie można tak twierdzić – do Oostendy przyjechaliśmy z niemal dwudziestominutowym opóźnieniem (które na szczęście nie było dla nas problemem, bo nigdzie się nie spieszyliśmy.
Na samym dworcu, tłum ludzi który wysypał się z pociągu i ruszył w kierunku miasta przypominał (zwartością i celowością marszu) procesję Bożego Ciała. Tylko jakoś płatków kwiatów nikt nie sypał. My przezornie oddzieliliśmy się od tego tłumu i spokojnym krokiem, podziwiając stojące w marinie jachty udaliśmy się na zwiedzanie zacumowanego tam statku szkolnego Mercator. Trasa zwiedzania przygotowana jest bardzo profesjonalnie – prowadząc po kolei przez wszystkie dostępne zakątki statku (a nie da się wejść tylko do najniższych pokładów ładowni i maszynowni), uzupełniona jest dużą ilością eksponatów ale także filmami wyświetlanymi na kilku ekranach znajdujących się pod pokładem. Dość powiedzieć że z Madzią utknęliśmy przy jednym z nich, na którym prezentowane były różne aspekty i wydarzenia z morskiego życia – praca przy żaglach, naprawy i przygotowanie lin, malowanie i naprawy statku w drodze, praca przy dużym kabestanie, nauka posługiwania się sekstantem a nawet relacja z chrztu morskiego kadetów… Żal było odrywać się od oglądania filmu, który – mimo że po francusku z napisami w jezyku flamandzkim – był wystarczająco zrozumiały nawet bez opisów. Z Mercatora ruszyliśmy już w stronę plaży – szukając jednak po drodze jakiegoś niezbyt ekskluzywnego punktu gastronomicznego – z czym wcale nie było tak prosto…
Na szczęście nadmorska promenada posiada zwykłe sklepiki z frytkami, więc już niewiele później wcisnęliśmy się miedzy inne kocyki na tutejszej dość zatłoczonej plaży. Trwał akurat przypływ, więc plaży jak na złość ubywało, ale za to do wody było coraz bliżej :) Plaża to oczywiście byczenie się, trochę opalania… Woda okazała się dość zimna, więc kąpiele były umiarkowanie długie, żeby nie powiedzieć że raczej symboliczne :) Bliżej czwartej po południu słońce zaczęło znikać za chmurami, wiatr był coraz chłodniejszy a nam już trochę znudziło się to plażowe lenistwo, ruszyliśmy więc do centrum na poszukiwanie lodów (kolejka do lodziarni na promenadzie była typowo kurortowo-wakacyjna – na co najmniej pół godziny stania). Miasto, w okolicach plaży, jest niezbyt ciekawe – po prostu uliczki z licznymi sklepami, restauracjami… Zabudowa hotelowa i infrastruktura typowo dla turystów. Z kupnem lodów “na gałki” problem był większy niż myśleliśmy – było trochę knajpek w których można by zjeść lody, ale typowej ulicznej lodziarni nie udało nam się namierzyć. Za to – w przeciwieństwie do Brukseli – jest tutaj sporo więcej ławeczek (widać tutejsi turyści lubią sobie przysiąść). Ponieważ dziewczyny zaczęły nam opadać z sił, powoli zmierzaliśmy w kierunku stacji kolejowej, co było dobrym rozwiązaniem, bo przybycie na pociąg około pół godziny przed odjazdem dało nam szansę na znalezienie miejsc siedzących (dwadzieścia minut przed odjazdem było by już krucho). Obiecaliśmy sobie nie wracać w tym sezonie do Oostendy (a na pewno nie pociągiem), ale postanowiliśmy definitywnie zawitać jeszcze nad morze.