Warszawa naukowo…
Czwartkowy wieczór, wszystko przygotowane, ostrożnie wyjeżdżamy przez bramę i po paru kilometrach zatrzymujemy się na stacji benzynowej – tankujemy bardziej „na wszelki wypadek” bo do baku wchodzi raptem parę litrów ropy ale ponieważ wskaźnik paliwa jest niepewny, lepiej się zabezpieczyć. Jeszcze jeden szybki rzut oka na drzwiczki i klamoty – wszystko pozamykane, nic się nie przemieszcza – możemy ruszać. Dzieci umoszczone na kanapie przy stoliku, my we dwójkę z przodu i zanurzamy się z wolna w noc jadąc w kierunku Warszawy. Samochód po zatankowaniu wody, załadowaniu naszych klamotów i obciążony czterema osobami wydaje się bardziej stabilny niż podczas poprzednich przejazdów – na pusto i samodzielnie. Nie opuszcza mnie podekscytowanie i lekki niepokój. Samochód dopiero co odebrany od mechanika, tak naprawdę nie do końca mu jeszcze ufam… Uczę się gabarytów i zachowania tej bryły na drodze, osiągami nie powala i w środku trochę głośno, ale jedzie się przyjemnie i spokojnie – i tak nie da się gwałtownie przyspieszyć czy dynamicznie wchodzić w zakręty. Zerkam w lusterka obserwując świecące obrysówki, patrzę czy nie zjeżdżam prawymi kołami na pas oddzielający pobocze, obserwuję wskazania temperatury silnika i woltomierze… Wszystko w porządku – napięcie ładowania jakby trochę niskie, ale postanawiam się nim nie przejmować.
Droga mija spokojnie – ruch słabnie, czuć że jedziemy nocą – poste miasta, wyłączone sygnalizatory, luz na skrzyżowaniach. Droga trochę się dłuży – średnia prędkość poniżej siedemdziesiątki na godzinę nie powala. Z drugiej strony – specjalnie się nie spieszymy – następny punkt programu mamy jutro rano – najwyżej spania będzie trochę mało. Warszawa wita nas pustymi ulicami, GPS wyprowadza w pole przerzucając na drugą stronę Wisły ale już za chwilę wracamy kolejnym mostem i kierujemy w stronę parkingu na ulicy Furmańskiej. Chwila refleksji – może jednak zaparkujemy na noc przy jednej z przecznic? Jest cicho i spokojnie, zajeżdżamy na ulicę Wiślaną i parkujemy tuż obok bramy Sióstr Urszulanek (N 52.242278, E 21.023479). Zanim pójdziemy spać jeszcze jeden test – czy uda się nam odpalić Trumę, czy będzie nam wystarczająco ciepło? Szybki spacer wokół wozu, odkręcam gaz na butli, drugi zawór w szafce kuchennej, parę ruchów gałkami przy piecu i… jest – płomień się pali, wentylator mieli powietrze i niemal natychmiast czuć że piec grzeje. Jeszcze tylko pozasłanianie rolet, mościmy się na naszych spaniach i wsłuchujemy w odgłosy nocnej Warszawy – słychać wracające z imprezy grupy, trochę przejeżdżąjących opodal samochodów. Jest już piątek, jazda z Krakowa zajęła nam niemal pięć godzin… Nad ranem jeszcze jedna niespodzianka – do klasztoru przyjechał piekarz. Na szczęście szurał skrzyniami niezbyt długo i dość szybko można było wrócić do spania.
W piątek budzik dzwoni nieprzyzwoicie wcześnie… A może tylko takie mam wrażenie – okna pozasłaniane, w środku ciemno, a nam zależy na czasie – do godziny dziewiątej chcemy być już przy Centrum Nauki Kopernik. Zwlekam się z łóżka, uruchamiam silnik i przejeżdżam te kilkaset metrów na parking przy Furmańskiej (N 52.244164, E 21.0197082). Obsługa z zainteresowaniem obserwuje nasz pojazd ale nie daje się namówić na policzenie według stawki jak za osobowy. Musimy zapłacić jak za dostawczy – 50 zł za dobę postoju. Godzinowo się nie opłaca – stawka to 20 zł za godzinę. Wszyscy tutaj mają abonamenty albo stają na dłużej. Parkujemy na uboczu pod drzewami i dopiero wtedy na poważnie zaczynamy dzień – mycie, śniadanie, pakowanie plecaków na dzień „poza domem”. Bilety do „Kopernika” kupiliśmy wcześniej przez Internet, teraz więc tylko zostaje nam wygasić w piecu i przejść te kilkaset metrów – po drodze zahaczając o sklepik – z doświadczenia wiemy że własne napoje i drożdżówki mogą się przydać. Przy Centrum jesteśmy chwilę za wcześnie – w sam raz żeby pozwiedzać Park Odkrywców i pojeździć na drewnianych baranach. Przy okazji rzut oka na Stadion Narodowy – trochę go most zasłania, ale i tak wygląda ciekawie. Czas wejścia się zbliża, idziemy do kas, gdzie już gromadzi się spora ilość wycieczek szkolnych. Na szczęście nie ma problemu z odbiorem rezerwacji – dostajemy karty zbliżeniowe, bilety, paski na rękę, wejściówki na seans w planetarium… Dużo tego, jednej osobie ciężko utrzymać wszystko w rękach nie mówiąc już o mapkach i folderach informacyjnych. Kurtki lądują w szafkach w szatni a my przechodzimy za bramki i od razu na piętro – tam jest jeszcze całkiem pusto.
Bywaliśmy już w tego typu centrach za granicą – tutaj jest jedna podstawowa zaleta – informacje przy eksponatach są w języku polskim, więc tym razem odpada nam tłumaczenie wszystkiego z angielskiego na nasze, zostaje tłumaczenie dlaczego to tak działa. Jesteśmy bardzo pozytywnie zaskoczeni – niemal wszystkie eksponaty są dostępne (działają), w wielu miejscach spotykamy wolontariuszy którzy tłumaczą dzieciom tajniki poszczególnych eksperymentów i zachęcają do zaglądnięcia jeszcze to tu to tam. Nie będę opisywał Centrum jako takiego – wiele informacji można już znaleźć w Internecie. Dzieci mają swoją wytrzymałość jeśli chodzi o oglądanie kolejnych ciekawostek – kiedy już miały dość łażenia mogliśmy spokojnie usiąść w wyznaczonym do tego miejscu na parterze (można tam bez problemu jeść i pić także własne produkty), kolejne przerwy natomiast wypełniły nam wizyty w Teatrze Robotycznym i Teatrze Wysokich Napięć. Dzięki takim przerywnikom bez problemu spędziliśmy niemal cały dzień w „Koperniku”. Co ciekawe, nawet po południu na terenie Centrum jest sporo wycieczek szkolnych i panuje dość duży harmider. Jedynym w miarę spokojnym miejscem jest wystawa „ReGeneracja” na którą wpuszczani są zwiedzający powyżej 14 roku życia. Ponieważ do seansu w Planetarium zostało nam jeszcze trochę czasu, postanowiliśmy wybrać się na spóźniony obiad – naszym celem była znajdująca się tuż na rogu pizzeria Boscaiola – ceny mają zdecydowanie lepsze niż w bufecie w Centrum Kopernik, a i wybór był jakby lepszy na nasz gust. Przy tej okazji warto może wspomnieć, że z Centrum można swobodnie wyjść i wrócić w tym samym dniu – na podstawie karty zbliżeniowej którą otrzymuje się wraz z biletem. My nie mieliśmy takiej potrzeby – czas do seansu postanowiliśmy spędzić na spacerze po okolicy i oglądaniu Biblioteki Uniwersyteckiej – niestety jej ogrody były już zamknięte.
Została nam jeszcze jedna planowa atrakcja w dniu dzisiejszym – wizyta na seansie „Na skrzydłach marzeń”. Zasiadamy w głębokich pochylanych fotelach, światła przygasają i nagle znajdujemy się jakby na łące za miastem – niebo nad nami jarzy się setkami gwiazd – to dopiero wstęp – prowadzona na żywo prezentacja tego, co można zobaczyć na niebie na wiosnę. Gwiazdozbiory, pozycje widocznych planet… Jest nawet garść informacji o sztucznych satelitach Ziemi i obserwacja dokowania do Międzynarodowej Stacji Kosmicznej. Za chwilę kopuła nad nami rozjaśnia się i już widzimy pięknie przedstawioną historię dążenia człowieka do ujarzmienia przestrzeni powietrznej – od latawców, pierwszych prób i szkiców Leonardo da Vinci, przez historię baloniarstwa aż po kolejne eksperymenty z coraz bardziej zaawansowanymi statkami powietrznymi. Obserwowanie filmu na wielkiej kopule ponad nami daje wrażenie całkowitego zanurzenia w akcji, kiedy oglądam ryzykowne manewry myśliwców podczas wojny, niemal czuję przeciążenia i z wrażenia głębiej wciskam się w fotel… Szkoda że seans jest tak krótki… Na zewnątrz wita nas noc – zdecydowanie bardziej zamglona niż ta którą przed chwilą przeżyliśmy w planetarium, ale wystarczająco ciepła żeby wybrać się jeszcze na chwilę do centrum. Spacerujemy leniwie Krakowskim Przedmieściem, zaglądamy na lody, odwiedzamy Króla Zygmunta stojącego w bezruchu na kolumnie – jutro tutaj wrócimy. Teraz już czas pokonać parę ostatnich metrów na parking, zjeść kolację i do spania – ciąg dalszy jutro.