Powrót – Koszyce i Stara Lubovla
Pobudka tuż przed siódmą. Przed ósmą chcemy się zebrać – recepcja campingu nieczynna, ale udaje się zapłacić w recepcji hotelu i już 7:45 jesteśmy w drodze. Na jedenastą chcemy zdążyć do Koszyc na mszę u Dominikanów. Dojazd do autostrady dość spokojny, choć wiatr jakby trochę duży… Na autostradzie już wieje straszliwie – oceniam że prędkość wiatru to 40-50 km/h. Gaz wciśnięty do deski a tutaj auto nie chce wyciągnąć więcej niż 85 km/h… Dobrze że mamy zapas czasu. Po drodze jeszcze dochodzi deszcz… Nie zazdroszczę tym którzy w tej pogodzie będą musieli zwijać obozowisko… Do Koszyc docieramy z połową godziny w zapasie. Pakujemy się do centrum wypatrując upatrzonego parkingu przy samym kościele i omal nie wjeżdżamy na uliczkę na której jest ograniczenie wysokości – do trzech metrów… Nasz kamper ma w okolicach trzech metrów, zależy jak się ułoży – nie ryzykujemy więc i wycofujemy się do skrzyżowania. Na szczęście miejsc postojowych przy ulicy jest sporo a w niedzielę można parkować za darmo (pytaliśmy policjantów). (staliśmy tutaj: N 48.720216°, E 21.251754° lub inaczej N 48° 43′ 12.78″, E 21° 15′ 06.31″)
Po kilku naprawdę ładnych dniach dzisiaj pogoda nas nie rozpieszcza. Mieliśmy zamiar pospacerować po centrum, ale jest zimno i nieprzyjemnie. Oglądamy w przelocie tańczącą fontannę (sterowaną do dźwięków muzyki) i zaglądamy do katedry św. Elżbiety która to katedra okazuje się ładniejsza z zewnątrz niż w środku. Po mszy u Dominikanów pakujemy się i jedziemy dalej – szukamy miejsca na obiad. Jeszcze nie jesteśmy specjalnie głodni jedziemy więc coraz bliżej i bliżej granicy z Polską. Dojeżdżamy aż do Starej Lubovni. Byliśmy tu już kiedyś, jeszcze bez dzieci. Teraz już głód jest na odpowiednim poziomie więc zbaczamy z trasy i jedziemy na parking przy tutejszym zamku (N 49.316646°, E 20.693328° lub inaczej N 49° 18′ 59.93″, E 20° 41′ 35.98″). Jest tutaj też skansen, ale malutki (w porównaniu do Szentendre) więc tą atrakcję pomijamy. Jemy obiad i idziemy na zamek.
Na zamku wstęp rodzinny kosztuje 10 euro – w cenie zawiera się też polska wersja broszury informacyjnej – bardzo przydatnej bo w zamku jest wiele komnat i warto je odwiedzać po kolei korzystając z mapki. Mając w pamięci naszą poprzednią wizytę tutaj, nie spodziewaliśmy się zobaczyć tak wielu i tak dobrze przygotowanych ekspozycji, okazuje się jednak że Słowacy zadbali nie tylko o odbudowę zruinowanych pomieszczeń, ale też o ich odpowiednie wyposażenie. Zaglądamy więc na wystawę prezentującą dawne zawody związane z zamkiem – murarzy, kamieniarzy, cieśli, tkaczy, farbiarzy, warsztat produkcji świec (jak się nazywa rzemieślnik produkujący świece?)… Pierwszy raz widzę drewniane stemple do farbowania tkanin we wzory… Za to warsztat stolarza niemal identyczny jak ten u mojego dziadka. W innej części zamku niemal same nakrycia głowy i warsztat – wraz z formami do wyrobu kapeluszy i czapek. Jest sporo zdjęć i eksponatów, jest też cała szafa kapeluszy które można przymierzyć i zrobić sobie w nich zdjęcia. Odwiedzamy też zamkową kaplicę (w której nadal odbywają się nabożeństwa) oraz obszerną wystawę poświęconą browarowi zamkowemu (ponoć jedna z pierwszych działających na zamku pracowni to był browar – niemal od samego początku istnienia był potrzebny jego mieszkańcom). Wspinamy się na wieże i mury, zaglądamy w zakamarki. Są tu nawet kazamaty ze stromymi schodami i marnym oświetleniem.
Jedna z sal kryje ciekawostkę – kopię polskich klejnotów koronnych. Były one przez pewien okres czasu przechowywane na zamku w Starej Lubovni. Jest tutaj opisana krótko ich historia, jest też fotel obłożony królewskim płaszczem – każdy może w nim zasiąść i na chwilę poczuć się jak król – tylko korony nie ma do kompletu. Jako jedne z ostatnich odwiedzamy sale poświecone ostatnim właścicielom zamku – Zamoyskim. Wcześniej zamek wielokrotnie przechodził “z rąk do rąk”, przez spore okresy był pod opieką węgierską. Obszerne informacje na temat zamku i jego historii można znaleźć na stronie (także w języku polskim): http://www.muzeumsl.sk/pl/ Czas do domu – spędziliśmy tutaj już niemal trzy godziny, wygląda na to że noc zastanie nas na drodze. Na szczęście trasa do Krakowa przez Nowy Sącz, Brzesko i dalej autostradą jest dość spokojna – wpadamy na 15 minut w korek w Brzesku, później na autostradzie jest dosyć tłoczno, ale płynnie. Pod dom zajeżdżamy o zmierzchu. Trochę nie chce nam się już dziś rozpakowywać kampera, zabieramy więc tylko jedzenie i trochę rzeczy… Reszta pewnie poczeka na następny wyjazd