Eger i termy w Bogacs
Rano jakoś tak się wstać nie chce… Okna dokładnie pozasłanialiśmy wczoraj wieczorem i teraz w środku ciemno, cicho i spokojnie. Może by jeszcze trochę poleżeć? Ciszę przerywa odgłos pracującej maszyny do sprzątania ulic. Powoli budzimy się do życia i wyglądamy na zewnątrz – Dolina Pięknej Pani jest kompletnie opustoszała… Nie ma żadnych samochodów – jak ci wszyscy ludzie wrócili do domów? Przecież wyglądało to tak jakby tutaj nie było nikogo trzeźwego wczoraj wieczorem… Na trawnikach całkiem niezły porządek – wszystkie śmieci znajdują się w okolicach koszy i widać z nich że impreza była niezła… Krótki spacer po opustoszałych uliczkach, śniadanie i przenosimy się do centrum Egeru. Parkowanie w centrum płatne. Pierwszy znaleziony przez nas automat przyjmuje tylko monety a jak na złość niemal nic nie mamy… Kilka ulic dalej jednak znaleźliśmy parkomat który akceptuje też banknoty – tutaj możemy zostać. Płacimy z góry za kilka godzin i idziemy spacerem w kierunku egerskiego zamku. (miejsce gdzie parkowaliśmy – N 47.899526°, E 20.381768° lub inaczej N 47° 53′ 58.3″, E 20° 22′ 54.37″)
Kolejny raz trafiamy na remont – zarówno uliczek w centrum jak i samego zamku. Widać że prace prowadzone są z dużym rozmachem i można spodziewać się ładnej rekonstrukcji. My tymczasem znajdujemy kolejny automat do pamiątkowych monet i przez dłuższą chwilę staramy się rozmienić pieniądze żeby mieć za co wytłoczyć sobie te elementy kolekcji których jeszcze nie mamy. Szkoda że zamek jest obecnie niemal czały w remoncie – wszędzie rusztowania, materiały budowlane – widać natomiast że kiedy skończą to będzie co oglądać – odbudowa jest prowadzona porządnie i daje duże możliwości. Z murów zamku orientujemy się co do położenia kolejnych atrakcji i schodzimy powoli do miasta. Jeszcze kilka pamiątkowych zdjęć, spacer wzdłuż kramików i już jesteśmy na wąskich uliczkach podzamcza. Kierujemy się ku minaretowi – ponoć najbardziej na północ wysuniętemu zabytkowi pochodzenia tureckiego.
Minaret jest pozostałością po meczecie i po czasach panowania tureckiego w tym rejonie – jest fragmentem dawnego meczetu. Można się na niego wspiąć – na górę prowadzi 97 schodów w wąskiej klatce schodowej. Trzeba zaczekać aż poprzednia ekipa w całości zejdzie z góry – jedna wymiana turystów trwa około 10-15 minut i w jednej ekipie idzie nie więcej niż dziesięć osób. Warto to wziąć pod uwagę i spojrzeć na długość kolejki do wejścia – my czekaliśmy niemal 40 minut. Większość wychodzących twierdzi że wejście na górę to nie specjalny problem – kłopoty zaczynają się przy próbie zejścia. Bardzo wąska i kręta klatka schodowe, wyślizgane schody… Trzeba się bardzo pilnować żeby nie zjechać na dół na tylnej częsci ciała… Górna galeryjka też bardzo wąska i z niską barierką – nie polecam tym z Was którzy mają lęk wysokości. U nas na górę wybrała się tylko połowa wycieczki… Brakuje nam już trochę czasu na zwiedzanie reszty zabytków – parkomat na nas nie zaczeka… Tuż przy kamperze słyszymy dźwięki gwizdka dobiegające spoza wysokiego muru – brzmi to jak mecz… Nie bardzo jest jak zajrzeć, wystawiamy więc aparat fotograficzny ponad mur i robimy zdjęcie – naszym oczom ukazuje się stadion do piłki… wodnej. Mimo niezbyt ciepłej pogody dwie drużyny walczą zacięcie w wodach otkrytego basenu a na trybunach całkiem sporo ludzi kibicuje :D mimo niezbyt dobrej pogody i raczej niskiej temperatury…
Ruszamy w stronę Bogacs. Z forum wiemy że będzie tam raczej tłoczno i raczej wysokie prawdopodobieństwo spotkania rodaków. Droga do miejscowości jest malownicza, ale górki zmuszają do wachlowania biegami, tym bardziej że słaby silnik daje o sobie znać. Na szczęście nigdzie się nie spieszymy. Wjeżdżamy na camping (N 47.909895°, E 20.528179° lub inaczej N 47° 54′ 35.62″, E 20° 31′ 41.44″) – pierwszy problem – nie można dogadać się z recepcjonistką. Ani po angielsku, ani po niemiecku… Chwilę zabiera “rozmowa” po części migowa, po części klejona ze słów róznego pochodzenia. Wpisujemy się do księgi i wjeżdżamy na teren. Pierwszy raz widzę tak napchany camping. Kiedyś z przyczepą byliśmy nad polskim morzem, ale nawet tam nie było tak ciasno i tłoczno. Robimy niemal pełną rundkę wokół placu i znajdujemy miejsce. Ważne jest dla nas żeby było łatwo wyjechać – jutro rano ruszamy wcześnie. Po zaparkowaniu rozmiawiamy z sąsiadami i dowiadujemy się że to co teraz widać to już właściwie luzik – w poprzednich dniach nie było gdzie wcisnąć namiotu, nie mówiąc już o kamperze…
Część campingu zajmują klubowicze z forum – zaglądam tam na chwilę pogadać. Tymczasem obiad gotowy – jemy, przebieramy się i na baseny. Z błogością układamy się w gorącej wodzie, dzieciaki zajmują się sobą w części dziecięcej… Relaks nudzi nam się mniej więcej po godzinie czasu, spacerujemy więc jeszcze trochę po różnych basenach i wracamy “do domu”. Pora na wyjście “do miasta”. Polecano nam restaurację “jaskiniowcy” albo inaczej “pasibrzuch” – żeby do niej trafić wystarczy iść z campingu główną droga na południe – widać ją niemal w centrum miasteczka, niedaleko kościoła. Jedzenie faktycznie dobre i porcje całkiem spore. Kolację mamy więc za sobą. Wieczorem jeszcze pół załogi idzie zażyć nocnych kąpieli – niemal w każdym termalnym basenie widać głowy, mimo że pogoda nie rozpieszcza – pada deszcz i jest dość chłodno. W głównym basenie największy ruch, a tutaj także gra muzyka i niektórzy nawet tańczą… Pół godzinki wystarcza nam żeby dogrzać się porządnie przed spaniem – jutro wczesna pobudka, więc na długie imprezowanie dziś nie czas…