Dzień przerwy i Antwerpia
Sobotę planowaliśmy bardzo luźno – żadnych konkretów – więc kiedy okazało się że niebo jest mocno zasnute chmurami i przez cały dzień ma padać – zostaliśmy w domu. W efekcie tylko dziewczyny wybrały się na zakupy, ja trochę popracowałem a resztę czasu „przegnuśnieliśmy” w domu. Można powiedzieć że było to nieplanowane przygotowanie do dzisiejszego dnia – który wprawdzie zaplanowaliśmy ale jak to z planami bywa – zrealizowaliśmy inaczej. Zaczęliśmy – można powiedzieć – tradycyjnie od zrobienia kanapek, zjedzenia śniadania i wyjazdu na stację kolejową w Heist-op-den-berg. Plan był taki, że dojeżdżamy do Antwerpii przed dziesiątą i na samą dziesiątą idziemy na mszę odprawianą w języku polskim przez Jezuitów. Jak okazało się na miejscu – w podanej lokalizacji znaleźliśmy kościół ale nie znaleźliśmy wiernych ani księdza. Kościół był zamknięty na głucho i nie było najmniejszych oznak że coś się zmieni.
Parę minut po dziesiątej zrezygnowaliśmy z dalszego czekania i postanowiliśmy podążyć za grupami starszych osób które zmierzały zdecydowanym krokiem w jakimś wspólnym kierunku. W ten sposób znaleźliśmy kościół ewangelicki (który nie był celem większości z tych osób) i wielki targ – właściwy cel sporej ilości ludzi, w tym „śledzonych” przez nas grupek. Wyglądało na to że na targu jest co oglądać, zrezygnowaliśmy zatem z szukania mszy na łapu-capu i zagłębiliśmy się między stragany. Całość przypominała nieco nasz Kleparz – raczej ten stary niż nowy – trochę zmartwiło nas że nie jest to targ staroci. W planach mieliśmy swoisty podział ról – Asia ruszała w drogę do domu Rubensa a reszta wycieczki (ta mniej zainteresowana oglądaniem obrazów) – do akwarium Aquatipia. Część drogi wypadła nam wspólnie a potem już każda grupa udała się w swoją stronę. Z ciekawostek warto wspomnieć że akwarium mieści się blisko dworca cantralnego w Antwerpii – w miejscu które jest jednocześnie granicą chińskiej dzielnicy.
Samo akwarium jest raczej standardowe – na trzech piętrach mieści sporo akwariów z rybami z różnych części świata – kłopot w tym że niemal wszystkie opisane są wyłącznie po holendersku i francusku. Ciekawie rozwiązana jest natomiast sceneria pomiędzy akwariami – część stylizowana jest na wnętrze łodzi podwodnej – z przełącznikami i pokrętłami którymi dzieci mogą sobie popstrykać i pokręcić, część na ścieżki wśród tropikalnej dżungli, część na jaskinie wykute w skale. Co ciekawe poza rybami mieści się tutaj dział gadów i płazów – mieliśmy nawet okazję oglądać fragment pokazu podczas którego pracownik centrum prezentował bliżej mi nie znanego węża – dzieci jakoś nie miały ochoty wejść z nim w bliższy kontakt (to znaczy z wężem, nie z prezenterem). Największe wrażenie wzbudził jednak ogromny basen (bo ciężko to nazwać akwarium) z rekinami i kilkoma innymi naprawdę dużymi rybami – trasa prowadziła najpierw wzdłuż jednej ze ścian basenu, potem tunelem przez jego środek aby doprowadzić nas do kawiarenki usytuowanej przy drugiej ścianie basenu – można było tutaj spokojnie zjeść i napić się podczas gdy dzieci z nosami przy szybie obserwowały największe ryby. Mieści się tutaj także mały plac zabaw dla dzieci (basen z kulkami, labirynt i tym podobne) ale zdecydowanie przegrywa konkurencję z tym co widać za szybą.
Umawialiśmy się na spotkanie w okolicy katedry – kiedy już każda z grup obejrzy swoją część indywidualną. Wyszło więc tak, że około godziny pierwszej spotkaliśmy się na rynku, gdzie spore grupy tradycyjnie ubranych Belgów, Holendrów i Niemców szykowały się do parady. Nie mogliśmy przepuścić takiej okazji, więc wraz z grupą innych turystów obfotografowaliśmy przygotowania i samą paradę – dziwiąc się jednocześnie że w tego typu rzeczy „bawią się” głównie starsi ludzie. W jakim celu lub z jakiej okazji było dzisiejsze spotkanie nie udało nam się ustalić – ale parada zakończyła się na rynku – dwoma głośnymi wystrzałami z czegoś czego nie udało nam się zobaczyć (ja stawiam jednak że było to coś większego niż zwykłe muszkiety – może wiwatówki?) a następnie część jej uczestników udała się na przygotowaną wcześniej arenę zawodów łuczniczych. Tutaj także udało nam się dostać na pierwszą linię (dosłownie przykleiliśmy się do barierek) i obejrzeliśmy przygotowania i przebieg części zawodów – co ciekawe ponad dwadzieścia osób strzelało do tarcz jednocześnie (na szczęście sędzia wcześniej ustalił kto do której tarczy strzela :) )
Ponieważ czas płynął a Asia wypatrzyła mszę w katedrze (o siedemnastej) postanowiliśmy jeszcze trochę pospacerować – zwiedziliśmy więc nabrzeża i zamek założyciela Antwerpii – księcia rozbójnika, sporą część starego miasta, zjedliśmy frytki i już na ostatnich nogach dotarliśmy z powrotem do katedry. Msza była wprawdzie po holendersku, ale Tosi nie robiło to specjalnej różnicy bo spała, Madzia też niemal usnęła podczas kazania a my staraliśmy się utrzymać nasze dzieci w dobrej formie i samemu nie usnąć :) Po eucharystii dowlekliśmy się na piękny tutejszy dworzec centralny i wróciliśmy do domu. Ja osobiście z Antwerpii przywiozłem jeszcze kilka zdjęć ciekawych rowerów – do obejrzenia poniżej – a po powrocie wsiadłem jeszcze na rower żeby odwiedzić pobliską restaurację serwującą małże. Dowiedziałem się przy okazji że Belgowie jedzą małże z frytkami (co mnie nie przekonało do rezygnacji z pieczywa) ale też do małży podają bardzo miły, lekki sos jogurtowy – mnie osobiście bardzo smakował. Choć nie jestem koneserem i moje doświadczenia z małżami są jak na razie dobre choć nieliczne, to muszę przyznać że jak na razie małże w Belgii wygrywają konkurencję ze wszystkimi które próbowałem wcześniej.