Malta roadtrip cz. 4 – Valletta za dnia i ostatnie spojrzenia

O ile w poprzednich dniach budziło nas słońce i wystrzały z pukawek, tym razem zostaliśmy obudzeni ruchem samochodów i… ostrzeniem mieczy. Pod “naszą” wiatę zjechała się grupa rekonstruktorów z zamiarem przygotowania się do nakręcenia sceny batalistycznej. Mieliśmy okazję porozmawiać z autentycznym szkotem, powywijać jego mieczem i posłuchać na temat jego pasji. Zostaliśmy też grzecznie zapytani (z prawdziwie rycerską kwiecistością) czy nie mamy zupełnym przypadkiem wśród swojego podróżnego ekwipunku łyżeczki kawy? Rycerze okazali się dysponować ogniem, naczyniami, wodą ale już nie kawą :) Z przykrością musieliśmy im odmówić, jako że w naszych zapasach była wyłącznie woda, soki i wino. Skoro kolejny dzień z rzędu zostaliśmy obudzeni o szóstej (a z ekipą “apartamentową” mieliśmy spotkać się dopiero o dziesiątej) pojechaliśmy zwiedzać słynne promenady nad Spinola Bay obok Sliemy. Miasteczko okazało się kolejnym skupiskiem hoteli a promenada od wczesnych godzin rannych zajęta była uprawiającymi jogging i turystami (ciekawe jak tu jest w sezonie, skoro poza sezonem było tyle ludzi). Plaże przyhotelowe nie zachęcały do wizyt – kolejne kamienne półki nad samą wodą… Pojechaliśmy więc zobaczyć w końcu Vallettę za dnia.

W Vallettcie niewątpliwie jedną z największych atrakcji stanowi katedra św. Jana Chrzciciela – najważniejsza budowla wzniesiona na Malcie przez zakon Joannitów (Rycerzy Maltańskich) i ponoć najpiękniejsza katedra na świecie. Mimo wczesnej pory i okresu poza sezonem – oblegana przez tłumy turystów – już od samego wejścia robi niesamowite wrażenie. Wielka budowla z licznymi bocznymi kaplicami zapiera dech w piersiach przepychem, zdobieniami i rozmachem architektonicznym. Cała podłoga pokryta jest intarsjowanymi marmurem płytami nagrobnymi możnych rycerzy zakonu, wszystkie ściany błyszczą od złoceń a w każdej kaplicy obrazy i rzeźby walczą o prymat. W tym wszystkim jakby zatraca się sakralny charakter tego miejsca. Nie pomaga też tłum turystów i zepchnięcie kaplicy z Najświętszym Sakramentem gdzieś na boczne miejsce… Trudno się skupić choćby na chwili modlitwy. Trudno wyczuć czy budowla powstała bardziej na chwałę Bożą czy na chwałę swoich fundatorów…

Po kilku godzinach spacerów i nasyceniu się Vallettą “przeskoczyliśmy” na kolejny półwysep – należący do Trzech Miast półwysep Il-Birgu. Trzy Miasta to nazwa na wspólnie ufortyfikowane trzy półwyspy leżące na południowy wschód od Valletty. Powstałe mniej więcej w tym samym czasie, architekturą przypominają inne miasta na Malcie – kamienne domy, płaskie dachy, wąskie uliczki, mury obronne… Wiele kościółków, figury świętych, przydomowe kapliczki a wszystko skąpane w śródziemnomorskim słońcu. Nas najbardziej interesowało Muzeum Morskie mieszczące się tutaj w budynkach dawnego królewskiego młyna i piekarni (tyle że chodzi o Królestwo Brytyjskie a młyn i piekarnia była własnością Royal Navy). Położone nad samą wodą zachęca do wejścia i ochłodzenia się w swoich murach. Bilet do muzeum można połączyć z biletem do Pałacu Inkwizytora który znajduje się o parę minut drogi w centrum miasteczka.

Muzeum posiada bardzo bogate zbiory. W przeciwieństwie do wielu mniejszych tego typu jednostek tutaj spotyka się niewiele fotografii ale bardzo dużo eksponatów. Na parterze sporo historii żeglugi jako takiej i cały dział mechaniczny – od prymitywnych maszyn parowych przez coraz bardziej zaawansowane rozwiązania aż po niemal współczesne silniki – w tym silniczki przyczepne do małych łodzi. Jest też zestaw zrekonstruowanych drewnianych kotwic i ciężkiego wyposażenia okrętów. Na piętrze spojrzenie na życie na statkach – wyposażenie prostych marynarzy, oficerów ale też kompletna apteczka okrętowego chirurga (ciarki przechodzą na widok piły do amputacji). W tym muzeum po raz pierwszy zobaczyłem coś takiego jak ręcznie rysowana książka kodów sygnałowych (własność XIX-wiecznego oficera). Sporo czasu zajęło nam zwiedzenie całości muzeum, w związku z czym niemal prosto stąd poszliśmy na słynną zupę rybną w restauracji przy marinie. Tutejsza zupa rybna to bardzo bogate danie – możemy w niej znaleźć oprócz ryby także krewetki, małże i sporo warzyw. Jest niemal jak kompletne danie. Oczywiście – znowu czekaliśmy sporo czasu na zamówione potrawy i w efekcie nie zdążyliśmy do Pałacu Inkwizytora…

Mieliśmy nadzieję że popołudnie uda nam się  spędzić na plaży. W tym celu pojechaliśmy do Xghajra które leży nieopodal – plaża jednak okazała się być kamienista i niezbyt gościnna. Zrobiliśmy sobie w związku z tym dłuższy popas a na sam wieczór przenieśliśmy się do restauracji nad St Georges Bay. Zajęliśmy miejsca na zewnątrz (towarzystwo wewnątrz było jakby trochę zbytnio wystrojone) i delektowaliśmy się ostatnimi chwilami na Malcie. Udało nam się tutaj dostać pizzę która (jak na Maltańskie standardy) przybyła do nas niemal błyskawicznie i była naprawdę pyszna (ze świeżą rukolą i świeżymi pomidorami koktajlowymi – oba specjały hodowane lokalnie i z tegorocznych zbiorów). Żal nam trochę było jechać na lotnisko, zwlekaliśmy ile się dało ale w końcu kiedyś trzeba było wyjść… Podsumowując: poza pierwszym noclegiem na Gozo nigdzie później nie znaleźliśmy prysznicy – to poważny problem bo ile można się myć w umywalkach :) nocować za to można niemal wszędzie gdzie uda się powiesić hamak – policja nie robi problemów o ile nie rozbijamy namiotów a ponoć i to można robić tu i ówdzie na dziko. Ludzie są mili, przyjaźnie nastawieni i wszyscy mówią po angielsku więc nigdy nie mieliśmy problemów żeby się dogadać. Zamiast pożyczać samochód, można podróżować komunikacją miejską która dociera niemal w każdy zakątek wysp. Ceny (poza sezonem) były umiarkowane – niższe niż na zachodzie Europy ale wyższe niż w Polsce.

Możesz również polubić…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.